piątek, 25 marca 2011

Tort angielski- żaglówki

Po długiej przerwie czas na coś specjalnego.

Tort urodzinowy w klimacie żeglarskim.

Zadanie niełatwe, gdyż tort miał być na 30 osób. W prawdzie pani w cukierni powiedziała, że na 30 osób wystarcza 3 kg tortu, ale mnie to nie przekonało.

Ostatecznie zdecydowałam się na okrągłą formę (30 cm średnicy) z małym piętrem (18 cm średnicy). Z dolnej warstwy powinno wyjść 24 porcji (16 + 8) , a z górnej 8 porcji. Schemat krojenia przedstawiam poniżej.


Ostatecznie wyszło ok 5 kg tortu i moim zdaniem ma to szanse wystarczyć na 30 osób. 

Tort był na biszkopcie (z tego przepisu), z nasączeniem cytrynowym. 
Warstwy to:
  • biszkopt
  • krem z serka (tak jak tutaj)
  • biszkopt (po jednej stronie posmarowany dżemem porzeczkowy i tą stroną położony na warstwie z serkiem)
  • kajmak
  • biszkopt
  • krem z serka
  • biszkopt (po jednej stronie posmarowany dżemem porzeczkowy i tą stroną położony na warstwie z serkiem)
Na jeden duży biszkopt i jeden mały (każdy do przekrojenia na 3 blaty) użyłam:
  • 20 jajek
  • 40 łyżek cukru
  • 20 łyżek mąki pszennej (płaskich)
  • 20 łyżek mąki ziemniaczanej (płaskich)
  • proszek do pieczenia (ok 1 łyżeczki)
Masę (trzeba wziąć dużą miskę bo jest jej na prawdę sporo) wlałam do dwóch blach i piekłam w 180 stopniach ok 40-50 minut . 

Biszkopty kroiłam za pomocą nitki, po wystudzeniu, na 3 blaty. 

Do kremu z serka użyłam:
  • 800 gram serka
  • kostkę miękkiego masła
  • kilka łyżek cukru pudru(do smaku)
  • sok z cytryny
Kajmak to 2 ugotowane puszki mleka skondensowanego słodzonego. 

Najdłużej zajęło mi zrobienie ozdób. Żaglówki są z lukru plastycznego, a woda z lukru, do którego użyłam:
  • 4 białka
  • ok 800 -1000 gramów cukru pudru
  • niebieski barwnik
Białka trzeba ubić na bardzo sztywną pianę, potem stopniowo dodawać cukier, na końcu barwnik. Mój lukier miał konsystencję gęstego cementu:)
Na koniec nałożyłam pędzelkiem cieniowanie.

I o to efekty:





Tort zmienił już właściciela. Oczywiście został zrobiony dzień wcześniej, żeby warstwy dobrze się ułożyły.

środa, 9 marca 2011

Muffinki jabłkowo-marchewkowe

Zapowiadało się pięknie...

Ale od początku. W amoku kupiłam dziś ciut za wiele jabłek. Więc uznałam, że dobrze będzie, jeśli część przeznaczę na jakiś miły wypiek. 
Na szarlotkę nie miałam ochoty, rogaliki- za dużo roboty... (nawet się rymuje).

W koszyczku na warzywa leżała sobie marchewka więc postanowiłam wykorzystać znany i lubiany przepis na ciasto marchewkowe. Kilka lat temu znalazłam ten przepis w Wysokich Obcasach. Do muffinek zrobiłam mniejszą porcję. 




Składniki suche

  • 1 i 3/4 szklanki mąki
  • 1,5 łyżeczki cukru
  • 0,5 łyżeczki sody
  • sól
  • przyprawy- cynamon, imbir
Składniki mokre (i cukier)
  • 3 jajka
  • 3/4 szklanki oleju 
  • 150 gram cukru
  • esencja waniliowa
Oryginalny przepis zakłada 2 szklanki drobno startej marchewki. Ja dodałam:

  • ok 1 szklanka startej marchewki
  • 3 starte i odciśnięte duże jabłka 

Składniki mokre i cukier mieszamy, dodajemy składniki suche, a na końcu starą marchew i jabłko. 
Ja wyrabiałam zwykłą trzepaczką.

Piekłam w silikonowych foremkach, w 180 stopniach ok 20-30 minut. Mi wyszło 6 dużych i 7 małych muffinek.




No i tu zaczęły się schody, bo do tego wszystkiego wymyśliłam sobie, że ozdobię je kremem maślano-śmietankowym. Ciasto zazwyczaj polewam taką masą jak w tym przepisie. Stwierdziłam, że serek zastąpię śmietaną i wyjdzie mi gęsty krem. 

Myliłam się. 

Nie pomogło chłodzenie, dodawanie żelatyny ani cierpliwość. Krem został przemianowany więc na polewę. 
I dla komfortu psychicznego wmawiam sobie, że tak miało być:) 

Można je też ozdobić lukrem lub białą czekoladą. Ja użyłam dodatkowo cukrowych perełek



Muffinki mają ciekawy smak. Jeśli ktoś nie próbował ciasta z marchewką to oznajmiam, że marchewki nie czuć. Jej zadaniem jest dać wilgoć i kolor. Dzięki startym jabłkom ciasto jest jeszcze wilgotniejsze. Nie można powiedzieć o nim, że jest bardzo puszyste i lekkie. Raczej wilgotne i zbite.
Podczas pieczenia muffinki nie rosną jakoś drastycznie, więc chcąc mieć "kapelusz" nalałam (a raczej nałożyłam łyżką) prawie pełne foremki. 

Można dodać też 2 łyżki kakao. Ta wersja odpowiada mi nawet bardziej niż ta z imbirem. Ale co kto lubi. 

I teraz pytanie- kto to wszystko zje??? 

sobota, 5 marca 2011

Gdzie zjeść- bistro "Zaraz wracam".

Podczas jednego ze spacerów ul. Piotrkowską postanowiliśmy odwiedzić znane nam z opowiadań "Zaraz wracam" (Piotrkowska 101)

Doszły nas słuchy o tartach, że miło, że smacznie... no to weszliśmy.

1. Wystrój


Spodobał mi się. Bardzo lubię idee "zbierania" różnych mebli, niekoniecznie od kompletu.  Wnętrze eleganckie, ale na luzie, bez zadęcia. Usiedliśmy przy małym stoliku... i co dalej?


2. Karta menu


...szybko doszliśmy do wniosku, że skoro nie ma kart, to znaczy, że zamawia się przy barze.  Na tablicy wypisane są dostępne dania. Pomysł bardzo udany, przynajmniej wiemy, że to co jest, jest przygotowywane na bieżąco. Nie ma nic bardziej smutnego niż wielka karta z której 3/4 dań to smętne mrożonki. 


Akurat trafiliśmy na zestaw tarty i sałatki...


3.  Jedzenie


... i oczywiście trudno się było zdecydować. W końcu wybór padł na tartę lotaryńską i z kurczakiem i serem. Do tego sałatka z mango. I herbata. 


Bardzo pozytywnym zaskoczeniem było to, że herbata została podana w dużym dzbanku. Mimo, że zamówiliśmy jedną, dostaliśmy pełny dzbanek i dwie filiżanki (swoją drogą bardzo ładne).  Ucieszyło mnie to, bo uważam, że herbata w dzbankach powinna być standardem (a nie na wpół zimna woda w malutkiej filiżance podawana z torebką). 


Na jedzenie nie trzeba było długo czekać. Każde z nas dostało ok 1/4 tarty z dodatkową sałatą lodową z dressingiem. I do tego mała miska sałatki. 
Tary były na prawdę smaczne,  tylko jak dla mnie porcje są nieco za małe.  Na lunch czy podwieczorek ok, ale gdybym była bardziej głodna to bym się nie najadła. Dobry dressing do sałaty. 
Sama tarta dobrze upieczona, smaczne ciasto, pyszny farsz. 


Sałatka z mango, kurczakiem i chili  nas niestety rozczarowała- mango było niedojrzałe, kurczak zimny, a dressingu zabrakło.  W dodatku jak za cenę kilkunastu złotych porcja była maleńka. Ale to była jedyna wpadka, więc możemy ją wybaczyć


4. Podsumowanie


Generalnie miejsce bardzo fajne, jednak nie tanie. Rachunek za 2 osoby na prawie 50 zł za lekki lunch to jednak (moim zdaniem) sporo. Chciałabym wybrać się tam jeszcze kilka razy i spróbować innych dań, bo myślę, że warto.  

czwartek, 3 marca 2011

Tłusty czwartek nie tak tłusty:)

Na początek herezja. Osoby wrażliwe proszone są o zamknięcie oczu i pominięcie następnego zdania.

NIE LUBIĘ PĄCZKÓW. ANI FAWORKÓW. ŻADNYCH SŁODKICH PRZYSMAKÓW SMAŻONYCH W GŁĘBOKIM TŁUSZCZU.

Z pączka mogę wyjeść marmoladę i zlizać lukier.

Dlatego szukałam alternatywy na dzisiejszy dzień, żeby jednak tradycji stało się zadość.
Z pomocą jak zwykle przyszedł blog Dorotus i wspaniały przepis na muffinki pączkowe:)



Tym razem przepis zmieniłam tylko troszeczkę, bo po prostu zrezygnowałam z cynamonu.

Ale zaczniemy od początku...

Wczesnym rankiem, jeszcze w szlafroku udałam się do kuchni. Kolejność jak co dzień rano- guzik laptopa, woda na kawę. A dzisiaj dodatkowo piekarnik, termoobieg na 180 stopni.

Otworzyłam wyszukany dnia poprzedniego przepis (zasypiałam myśląc o nim) i za towarzystwo mając poranną kawę zabrałam się do robienia porannych muffinek.

Sprawa była bajecznie prosta:

Składniki suche:


  • 1 i 1/3 szklanki mąki
  • pół szklanki cukru
  • 1, 5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
Składniki mokre:

  • 1/3 szklanki oleju
  • 2/3 szklanki mleka
  • jedno jajko
  • esencja waniliowa
Składniki suche wymieszać z mokrymi- łyżką lub trzepaczką do mieszania.

Foremki do muffinek napełnić do połowy. Nałożyć nadzienie (u mnie wiśnie z dżemu). Dopełnić ciastem. Muffinki wyrastają, ale nie jakoś szalenie, więc jak ktoś lubi z górką to ciasto powinno wypełniać ok. 3/4 foremki. Użyłam foremek silikonowych i papilotek papierowych (na próbę). Przy papierowych papilotkach lepiej, żeby nie było za pełno, bo się rozleją:) 
Piekłam ok 20-25 minut, 180 stopni z termoobiegiem, nie za wysoko, żeby góra się nie spiekła za szybko

I teraz finisz:)

Jeszcze gorące muffinki powyjmowałam z foremek i papilotek (bez problemu odeszły) i same kapelusze obtoczyłam w rozpuszczonym maśle i drobnym cukrze



Cukier miałam zwykły, więc rozdrobniłam go w moździerzu. 

A potem jeszcze ciepłe muffinki zaniosłam do łóżka mojemu mężowi (czekam na rewanż). 
Muszę powiedzieć- przepis jest fantastyczny, mufinnki wychodzą cudowne i szybko się kończą. Po południu piekłam drugi rzut.
Dodam tylko, że na próbę zrobiłam też z kajmakiem- owszem, dobre, tylko jeśli nadzienie jest zbyt płynne to w muffinkach zachodzą procesy endogeniczne efektem czego była mała erupcja nadzienia:) Jednak coś tam w środku zostało. Mi bardziej smakowały z wiśniami, bo z kajmakiem są na prawdę słodkie. 








środa, 2 marca 2011

Ciasto potrójnie czekoladowe...

Czyli trzy razy więcej przyjemności.



Kiedyś wieczorem naszła mnie chęć na ciasto czekoladowe. Godzina była już późna, więc zależało mi na szybkim cieście... Dlatego postanowiłam wykorzystać przepis na najprostsze muffinki na świecie. Nie trzeba nawet wyciągać miksera... Przepis pochodzi z programu Nigelli "Feast" i jest dobrze znany większości muffinkożerców:)

Składniki suche

  • 250 gram mąki
  • 2 łyżeczki (płaskie) proszku do pieczenia i pół łyżeczki sody
  • 2 łyżki kakao 
  • 175 gram cukru pudru (ja dodałam ok 150 gram zwykłego)
Składniki mokre

  • 90 ml oleju (ja dodałam ryżowego, powinien być jak najbardziej neutralny w smaku)
  • 250 ml mleka (ja dolałam ok 300)
  • 1 jajko
  • łyżeczka ekstraktu z wanilii
Oddzielnie mieszamy składniki suche i mokre. Potem wlać mokre do suchych i wymieszać aż składniki się połączą. 

I tu nadeszła pora na małe modyfikacje:)

Ja do gotowej już masy wlałam jeszcze 2-3 łyżki roztopionej czekolady mlecznej i pomieszałam. 

Potem przelałam całość do okrągłej formy o średnicy 18 cm. Posypałam wszystko grubo pokrojoną czekoladą


Jakby tego było mało, zostało mi jeszcze trochę roztopionej czekolady. Niewiele myśląc wylałam ją na ciasto i końcem łyżki zrobiłam ósemki, żeby pomieszała się z ciastem. Przed wstawieniem do piekarnika wyglądało to tak:




Włożyłam do nagrzanego piekarnika (200 stopni, bez termoobiegu). I czekałam, co z tego wyrośnie:)

Owszem, szybko zaczęło rosnąć, ale szybko okazało się też, że wysoka temperatura nie jest dobra dla czekolady na górze. Dlatego po ok 15-20 minutach przykryłam wyrośnięte już nieco ciasto folią aluminiową. 

Trzeba powiedzieć, że ciasto piecze się dość nierówno- szybko na spodzie (zwłaszcza, że część czekolady spływa na dno) i na górze, a wolno dochodzi w środku. Dlatego trzeba patrzeć, pilnować i sprawdzać patyczkiem. 

Po upieczeniu (u mnie zajęło to ok 50 min.) ciasto musi ostygnąć. 
Na koniec pokryłam je masą czekoladową ( do rozpuszczonej i schłodzonej lekko, gorzkiej czekolady dodajemy ubitej śmietanki  36% i mieszamy). 

Całość musi chwilę posiedzieć w lodówce, aż masa zastygnie. Ja zdjęcia robiłam jak była ona jeszcze półpłynna:) 



Jak widać, ciasto w geologiczny sposób poprzetykane jest intruzjami z czekolady:) Jest wilgotne i dość zbite.


I specjalne podziękowania dla Joanny  za piękne, cukrowe serduszka przywiezione z Zachodniego Mocarstwa:)