poniedziałek, 31 stycznia 2011

Z cyklu "gdzie zjeść"- naleśnikarnia Manekin

To miejsce w Łodzi zna chyba każdy student i wyznawca zasady "dużo, dobre i nie drogo".

Naleśnikarnia Manekin mieści się na rogu ul. Piotrkowskiej i 6 sierpnia. Lokalizacja w samym centrum i trzymanie się wyżej wymienionej zasady sprawiają, że w godzinach obiadowych i wieczornych jest tam zawsze tłoczno.

Zacznijmy może po kolei

1. Wystrój

Na pewno miejsce urządzone jest z pomysłem. Nie wiem, jak wyglądają wnętrza w innych miastach (Manekin jest siecią restauracji), ale sądząc ze zdjęć na ich stronie internetowej wszystkie utrzymane są w tym samym stylu. Retro-klimat, który tworzą meble i stare zdjęcia na ścianach, ciekawe reprodukcje, niektóre ławki jak ze starych tramwajów. Jest przytulnie, ale nie mroczno i ciasno. Trzeba zauważyć, że nawet w godzinach szczytu goście nie siedzą "jedni na drugich". Nie mogę się do niczego przyczepić, ponieważ nawet, jeśli jest to wszystko tylko "stylizowane na" to czas spędza się tam przyjemnie i bez zgrzytów estetycznych.

2. Karta menu- wygląd, przejrzystość, oferta


Menu jest dużą, zalaminowaną kartką. Jestem w stanie szybko wybaczyć to zalaminowanie, gdyż karta jest na tyle estetyczna i przejrzysta, że to w ogóle nie przeszkadza. 
Oferta składa się głównie z naleśników, ale to nie znaczy, że jest uboga. Bo naleśnik można zamówić zarówno na słodko, słono, jak i zapiekany, w formie lasagne czy makaronu, a także w wersji ziemniaczanej. 
Oprócz tego znajdziemy zupy (duży plus za sezonowość), oraz sałatki i desery. 
Obok standardowych piw, które pojawiają się niemal w każdej restauracji w Manekinie można Okocim Pszenne. 


Jestem w Manekinie stałym gościem, ale nadal nie spróbowałam nawet połowy z tego, co zamierzam.


3.  Jedzenie


Tak duży wybór sprawia, że zawsze staję przed trudną decyzją: to co lubię i znam, czy coś nowego.  Często sięgam po wypróbowane dania, takie jak naleśnik ze szpinakiem i sosem beszamelowym, sałatka cesare z kurczakiem w chrupiącej panierce, czy ostatnio absolutny zimowy hit- naleśnik z farszem jak w ruskich pierogach, za oszałamiającą kwotę 6,5 zł. Warto dodać, że do każdego naleśnika jest sos i malutki (ale zawsze) zestawik surówek. 
Co do surówek to jest to jedyna moim zdaniem luka w menu, gdyż te dodawane do naleśnika stanowczo nie zaspokajają mojego zapotrzebowania na "zieleninę". Po pierwsze dlatego, że jest ich niewiele, a po drugie jedna z dwóch jest średnio udana (marchewkowa). Może warto by za drobną dopłatą (powiedzmy 3 zł) oferować bukiet surówek? 
Wprawdzie można zamówić naleśniki Primavera (z mieszanką warzyw na naleśniku), ale mi się to nie komponuje z sosem. Wolałabym oddzielną miseczkę. 


Same naleśniki są przeważnie bardzo smaczne. Tu znów wyjdą na jaw moje osobiste preferencje- chociaż opis naleśników "na słodko" brzmi kusząco, to jednak zazwyczaj decyduję się na wytrawne. 


Wśród wytrawnych wybieram te z "mokrym" farszem (szpinak, pasta twarogowa, sos). Próbowałam np z suszonymi pomidorami, mozarellą i szynką, ale, chociaż bardzo smaczne, sypka struktura wnętrza (poetycko rzecz nazywając) nie przypadła mi do gustu. 


Osobiście bardzo lubię też sałatkę cesare z kurczakiem (panierowanym bądź nie).  Smakuje mi dressing, porcja jest duża, a oprócz warzyw i mięsa znajdziemy także świeże bułeczki i masło.  Mi wystarcza za danie obiadowe. 


4. Serwis


Bez zarzutu. Oczywiście, przy dużym natężeniu ruchu trzeba trochę poczekać, ale i tak znacznie krócej niż w wielu znanych mi restauracjach, a jedzenie nie jest "fastfoodowe". Kelnerki dobrze znają kartę, są bardzo uprzejme i ja osobiście nigdy nie mogłam się do niczego przyczepić.  (sprostowanie na dole)


5. Podsumowanie


Najlepszą rekomendacją dla tego miejsca jest to, że zarówno ja jak i wiele znanych mi osób tam wraca i to często. Poza tym zawsze zaznaczam to miejsce na mapie miasta wszystkim przyjezdnym, którzy zatrzymują się w miejscu gdzie pracuję. Uważam, że trudno w Łodzi o miejsce z tak pozytywnym stosunkiem jakości do ceny.  Jeżeli ktoś nie przepada za barami z "domową kuchnią", albo po prostu ma ochotę na coś innego niż pierogi, czy zestaw obiadowy z kotletem (nie, że nie lubię:) ) to naleśniki w Manekinie na pewno są doskonałą alternatywą. 




UWAGI PO PEWNYM CZASIE:) 


Wracam do tej recenzji po kilku pobytach (i próbach pobytu) w Manekinie.
Jak już wspomniałam, stosunek jakości do ceny jest na tyle korzystny, że miejsce to odwiedzają tłumy. W godzinach popołudniowych  już kilka razy zdarzyło się, że stolika nie znalazłam. To z jednej strony dobrze, bo interes się kręci. Jednak muszę przyznać rację tym, którzy (na różnych forach i portalach) narzekali na obsługę (a raczej czas oczekiwania). Przy tak dużej ilości gości faktycznie kelnerki mają problem (za co ich nie winię) z ogarnięciem sali. O ile jestem w stanie wybaczyć i zrozumieć dłuższe oczekiwanie na danie, to uważam, że czas oczekiwania na przyjęcie zamówienia, a zwłaszcza na podanie rachunku  jest już za długi. 
Jak się ma czas- nie ma problemu. Jednak jeśli ktoś wpada na obiad między zajęciami, czy szybki lunch- może się nie udać.


Może warto zastanowić się (skoro restauracja tak dobrze sobie radzi) nad zatrudnieniem dodatkowego personelu? 


Manekina nadal polecam, jednak zaznaczam, że nie osobom które chcą coś zjeść "na szybko". 









sobota, 29 stycznia 2011

Najlepsza szarlotka na świecie

Oczywiście zupełnie subiektywnie.


Szarlotka w całości z przepisu z blogu Moje Wypieki. Robiłam ją już kilka razy (kolejna właśnie siedzi w piekarniku) i zawsze znikała szybko i co do ostatniego okruszka. 

Zazwyczaj dodawałam trochę mniej mąki (w oryginalnym przepisie jest 0,5 kg), czyli ok 400-450 gram. Ciasto wychodzi wtedy mniej kruche, ale za to da się uformować górę w ładną kratkę



Robiąc z pół kilograma mąki trudno jest uformować zwartą kulę, bo ciasto jest bardzo sypkie. Wtedy najlepiej zrezygnować z kratki i zrobić kruszonkę.

Najlepsze w tym cieście jest to, że jabłka nie są wcześniej poddawane obróbce termicznej. Dlatego nawet po pieczeniu zostają trochę chrupiące i twarde, a nie rozgotowane. Ja ścieram wszystkie jabłka, nie zostawiając kawałków.
Do bazy z tartych jabłek dodawałam także:
  • pigwę w cukrze
  • gruszki (nie starte, a grubo pokrojone)
  • esencję waniliową
  • zalewałam jabłka sokiem z wyciśniętych pomarańczy i cytryn

I myślę, że to jeszcze nie koniec eksperymentów. 





Żeby była jasność- kota nie interesowała szarlotka:) Kot przyszedł poobgryzać kwiatki i wtedy go przyłapałam z aparatem. O gustach się nie dyskutuje, ja wolałam szarlotkę. 

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Czekoladowe muffinki

Muffinki są słodkością idealną.

I dają ogromne pole do popisu. Przepisy można zmieniać, dodawać nowe składniki. I ozdabiać.

Dlatego, jeśli mam ochotę na coś słodkiego, albo po prostu nachodzi mnie kulinarne natchnienie to często wybór pada na muffinki.

Wczoraj był jeden z takich wieczorów. Ale żaden z przepisów z których zwykle korzystam mi nie podchodził. Dlatego pogrzebałam, pozmieniałam i zrobiłam muffinki z ucieranego ciasta, ale z dodatkiem mlecznej i gorzkiej czekolady.



Przepis na ciasto:


  • 150 gram miękkiego masła
  • 0,5 szklanki cukru
  • 3 jajka
  • ok 1,5 szklanki mąki pszennej
  • ok 100-150 gram rozpuszczonej mlecznej czekolady
  • 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
  • ekstrakt waniliowy 
Masło utarłam na puszystą masę (mikserem oczywiście), dodałam cukier i po kolei wbijałam jajka cały czas mieszając. Potem przyszła kolej na rozpuszczoną, lekko przestudzoną czekoladę, ekstrakt waniliowy, a na końcu mąkę z proszkiem. Jako, że ciasto wyszło dość gęste dołożyłam ze 2 łyżki kwaśnej śmietany. 

Ciasto przełożyłam do silikonowych foremek. Wyszło 6 dużych i 5 mniejszych. W środek powtykałam grubo pokrojoną gorzką czekoladę. 

Piekłam ok 20 min w temperaturze 180-200 stopi, bez termoobiegu, na środkowej półce. Trzeba sprawdzać patyczkiem, czy są już gotowe. 






Po wystudzeniu wyjęłam z formy i ozdobiłam lukrem i perełkami cukrowymi. Wspaniale smakowały ze filiżanką zimnego mleka. Czy tylko ja jestem fanem ciasta i zimnego mleka?


Myślę, że trudno się oprzeć, kiedy muffinka mówi do ciebie:


niedziela, 23 stycznia 2011

Czekoladowe mini-serniki...

Czyli pisząc językiem znanym z kart menu: kremowe serniczki pod owocową pierzynką w chrupiącej czekoladowej skorupce:)



Wymyśliłam ten deser po tym jak kupiłam silikonowe papilotki do muffinek. Są bardzo elastyczne, więc przyszło mi do głowy, że może da się ich użyć tak samo, jak formy do pralinek.
Wyszło bardzo dobrze, tylko nałożyłam 4 warstwy czekolady, żeby na pewno nie popękały.


Stwierdziłam, że dobrym wypełnieniem będzie coś podobnego do sernika na zimno. Nie robiłam go wg konkretnego przepisu, ale na pewno składał się z: ubitej śmietanki, cukru pudru, serków homogenizowanych i żelatyny. Tak na prawdę nada się każdy przepis na sernik na zimno.




Wypełniłam czekoladowe skorupki masą i poczekałam aż zastygnie. Potem nałożyłam owoce. 
Ja użyłam mrożonych wiśni, które rozgotowałam w syropie. Na koniec dodałam żelatynę, żeby uzyskały konsystencję dżemu. Jednak pomimo tego były nieco za wodniste i w niektórych miejscach przemoczyły czekoladę. Dlatego następnym spróbuję ze świeżymi owocami (marzy mi się z malinami) albo dodam więcej żelatyny. 

Na końcu zamknęłam czekoladowe papilotki rozpuszczoną białą i ciemną czekoladą i zrobiłam wykałaczką szlaczki.

Już się nie mogę doczekać lata, bo mam wizję zrobienia tych papilotek z białej czekolady i wypełnienia malinami. Strasznie tęsknię już za wiosną i latem.

Gdzie zjeść- restauracja La Strada

La Strada- włoskie klimaty

ul. Piotrkowska 25

Pierwsza nasza wizyta miała miejsce niedługo po otwarciu. Miało to swoje dobre strony, ale były też pewne minusy, o czym za chwilę.

Pierwsze wrażenie- pozytywne. Bardzo spodobał mi się wystrój- jasne stoliki, szare ściany, przyjemne połączenie kolorów. Bez zbędnych dekoracji, durnostojek itp. 

Widać było jednak, że lokal stawia dopiero pierwsze kroki. Zwłaszcza w oczy rzucał się niezbyt udany serwis. Moim zdaniem o wyszkolenie personelu powinno się zadbać ZANIM otworzy się restaurację, a nie "w praniu". Potem było trochę lepiej.
Ale może usystematyzujmy wrażenia:

1. Wystrój

Minimalistyczny, stonowany, taki jak lubię. Dla niektórych może zbyt stołówkowy i mało "włoski" ale akurat mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. 

2. Karta menu- wygląd, przejrzystość, oferta

Karty są bardzo czytelne, nielaminowane (nie cierpię laminowanych kart). Graficznie proste i miłe dla oka. Jeden minus (nie pamiętam, może już się to zmieniło)- brak numerków przy daniach. Już piszę dlaczego jest to moim zdaniem ważne: jeżeli podajemy nazwy w obcym języku trzeba pamiętać, że nie każdy potrafi prawidłowo je przeczytać. Ja np włoskiego nigdy się nie uczyłam i po prostu nie wiem, jak wymawia się nazwy niektórych dań. Przez to goście mogą mieć problem przy składaniu zamówienia. Zostaje: albo przeczytać tak, jak stoi, co wiąże się z błędami i lekkim zażenowaniem, albo pokazać paluchem na karcie, co nie jest eleganckie, albo opisać danie "ten makaron z tym takim łososiem" co z kolei może spowodować błędy w zamówieniu. 

Oferta moim zdaniem ciekawa. Bogaty wybór makaronów i pizzy. Duży plus za menu sezonowe. 
I teraz największe brawa, aplauz na stojąco- DOBRE PIWO! Zmorą naszych restauracji jest to, że często królują w nich piwa popularne, ale dla mnie absolutnie bez smaku i polotu: Tyskie, Lech, Żywiec i dziękuję. 

A tutaj: Browar Fortuna- pyszne piwo z Wielkopolski. Ciemne i jasne, miodowe. Warto tu przyjść dla samego piwa:) 

Podczas mojej wizyty nie było jeszcze karty win, teraz się to zmieniło, więc spróbuję przy najbliższej okazji.

3. Jedzenie

Czyli to, co tak naprawdę najważniejsze. Mocnym punktem programu są ręcznie robione makarony i oryginalna włoska pizza. Ja wprawdzie do tej pory nie wiem, co to za mityczny zwierz ta "oryginalna pizza" ale trzeba przyznać, że jest świetna. Szczególnie ciasto: cieniutkie i chrupiące. Widnieje ona pod nazwą "pizza włoska klasyczna".
  

Z dań głównych wypróbowane zostały (opisy pochodzą ze strony internetowej restauracji):

Tagliatelle alla Campagniola- makaron wstążki z oliwą, czosnkiem, pomidorami, bakłażanami, mieloną wołowiną, salami, pietruszką i tartym parmezanem 
Salmone con miele e mostarda
filet z łososia marynowany w miodzie z musztardą i ziołami z makaronem mafaldine i sałatą
Pollo con salvia e prosciutto
filet z kurczaka z masłem szałwiowym i szynką parmeńską z makaronem tagliatelle i sosem winno-śmietankowym
Spaghetti alle cozze
spaghetti z oliwą, czosnkiem, małżami i pietruszką

Makarony są naprawdę smaczne. Dobrze przyprawiony był ten z pomidorami i wołowiną. W przypadku tego z małżami zabrakło mi trochę oliwy i zdecydowanie było za mało pietruszki, ale tu jestem bardzo nieobiektywna, gdyż ja lubię kiedy jest  dużo natki. 

Filet z kurczaka był odrobinę za suchy, a makaron niestety za chłodny. Ale było smaczne.

Bardzo dobry okazał się flet z łososia- marynata to strzał w dziesiątkę. 

No i to, co tak naprawdę sprawiło, że wróciłam do La Strady: sałatka z rukoli. 
Rucola e gorgonzola
rukola, pomidory, pomidory suszone, gorgonzola z vinegrette miodowo-ziołowy i prażonymi ziarnami

Dressing był przepyszny. Szkoda tylko, że za drugim razem i dressingu i gorgonzoli było znacznie mniej. Mam nadzieję, że to był tylko jednostkowy przypadek. No i niestety, ale porcja nie jest bardzo duża

Sałatka ta tak mnie zainspirowała, że zrobiłam podobną w domu. Do dressingu użyłam miodu, octu balsamicznego i przypraw. Miodowy dressing do rukoli okazał się tym, co na zawsze zostało wpisane w poczet moich ulubionych smaków. 

4. Serwis

Tu niestety największy minus. Za pierwszym razem szybko wybaczyliśmy nieznajomość karty, "domowe" stroje kelnerek i ogólny brak orientacji. Ale nie był to ostatni raz. Nie da się ukryć, że kelnerki są miłe, uczynne, ale to nie wystarczy. Nie wiem, czy zła kolejność podawania potraw, i to, że zdarzało się, że makaron docierał do stolika letni to wina kuchni czy serwisu, ale zdecydowanie jest to do poprawy.

5. Podsumowanie

Uważa, że wśród restauracji z włoskim menu La Strada jest  mocną pozycją. Ceny nie są wygórowane (20-30 zł za danie główne), a jedzenie naprawdę smaczne. Dobry makaron to skarb. Warto jednak trochę dopracować pewne kwestie związane z obsługą, kolejnością podawanych dań i ich temperaturą.  
Dobrze też, że jest miejsce gdzie ciasto do pizzy nie przypomina grubego ciasta na drożdżową zapiekankę. 
Ogromny plus za wybór piw i ode mnie osobiście za rukolę. 






środa, 19 stycznia 2011

Pigwa do herbaty

Przeglądając moją galerię zdjęć natknęłam się na pigwy.



Zapach tych owoców należy do moich ulubionych. Cytrusowy, ale na swój wyjątkowy sposób.
A że dziś znów za oknem pochmurno to herbata ze słoneczną pigwą w cukrze będzie w sam raz.

Pigwę wcale niełatwo jest dostać. Nie wiem dlaczego, ale kupienie jej graniczy z cudem, a jak już jest to absurdalnie droga. Na szczęście u mojego dziadka zachował się krzak, więc po pierwszych przymrozkach minionej jesieni (wtedy najlepiej pigwę zebrać) weszłam w posiadanie ilości wystarczającej do zrobienia pigwy w cukrze.

PIGWY W CUKRZE.

Pigwy sparzyłam wrzątkiem. Potem następuje mozolna i niełatwa praca która ma doprowadzić do pozbycia się gniazd nasiennych. Brzmi lekko, ale... pigwy są twarde, a pestki żywotne:) Dlatego już po chwili było ich pełno w całej kuchni. Ale nie ma rady- trzeba to zrobić:)

Potem starłam je na tarce. A raczej starł je robot kuchenny, chociaż były czasy, kiedy robiłam to ręcznie. Pewnie dlatego mając porównanie doceniam jak pięknie i szybko rozprawił się z nimi robot.

A na koniec ułożyłam w słoiku warstwami: pigwy-cukier-docisnąć- pigwy-cukier- docisnąć.

Ważne jest, żeby warstwy były dobrze zbite. Cukru musi być dużo, gdyż ma on oprócz walorów smakowych pełnić funkcję konserwującą.

Ja nie pasteryzowałam. Po prostu w miarę jak ubywa mi pigw dopełniam słoik cukrem.

I właśnie na takie zimowe wieczory jak ten słoiczek złotych pigw jest doskonały na poprawienie nastroju.
Nadają się też jako dodatek do ciast owocowych- ja dołożyłam kilka łyżeczek do szarlotki.


Moje ulubione blogi

Blogów kulinarnych jest bardzo dużo. Jednak ważne jest, żeby wiedzieć czego się na nich szuka i czego się oczekuje. Dla mnie ważne są nie tyle dokładne przepisy (chociaż te też się przydają), co raczej pomysły, którymi mogłabym potem się zainspirować. Szukam ciekawych połączeń smaków, albo nowych sposobów wykorzystania znanych mi już składników.

Lubię też, kiedy dobrej treści towarzyszy odpowiednia oprawa graficzna. Szczególnie ważne są zdjęcia.

Blogi, na które wchodzę regularnie to:

Kuchnia Agaty- miejsce w sieci dobrze znane. Sama autorka niedawno zaczęła prowadzić programy o gotowaniu w TV. Jednak ja zakochałam się w jej blogu dzięki jednemu z przepisów. Dokładnie chodzi o oscypkowe koszyczki


Tak wyglądały w moim wydaniu




Ja zmieniłam w nich farsz, ale to nie o to chodzi. Sama idea wydała mi się tak ciekawa i smaczna, że od tego czasu śledzę bloga Agaty licząc na nowe odkrycia:)

White Plate- kolejny znany blog i kolejny odkryty dzięki bardzo udanemu przepisowi. Tym razem był to sernik z białą czekoladą. Pierwszy sernik jaki upiekłam i od razu udał się znakomicie. I tak trafił "do ulubionych"




Poza tym blog Liski jest profesjonalnie prowadzony, podobają mi się zdjęcia i aranżacje.

Kwestia Smaku- Klasa sama w sobie. Pełen profesjonalizm, kopalnia przepisów, pomysłów i inspiracji. Przepiękna galeria zdjęć, merytorycznie bez zarzutu. Kuchnia którą prezentuje autorka jest bliska mojemu sercu i podniebieniu. Zaglądam zawsze, jeśli szukam nowego sposobu na łososia, kremu, który pasowałby do  wymyślonego ciasta, a także wtedy, gdy po prostu mam ochotę poczytać o jedzeniu:)

Moje wypieki-  Kolejny bardzo znany blog. I nic dziwnego, bo każdy przepis jest wart wypróbowania. Poza tym dla mnie jest skarbnicą wiedzy i jeśli chcę spróbować zrobić coś nowego, to wiem, że przepis z blogu Dorotus będzie świetnym początkiem.

Pretty pleasure- blog "do popatrzenia". Podobają mi się pomysły i aranżacje. Lubię pooglądać ładne zdjęcia, lubię piękne przedmioty. Dlatego zaglądam czasami.

I to by było na tyle. Nie jest tego dużo. Poza tym nie odkryłam nic nowego- są to blogi znane i szanowane. Ale chciałam napisać, za co ja je cenię. Czasami szukając przepisu trafiam na inne bardzo ciekawe blogi, jednak z tymi które wymieniłam związana jestem najbardziej i do nich zaglądam najczęściej.

wtorek, 18 stycznia 2011

Zmiany na blogu:)

Witam wszystkich

Jak zapewne widać zmieniam trochę wygląd bloga. Dlatego przez kilka dni może być trochę bałaganu.

Jednak obiecuję szybko skończyć i dodać nowy wpis

dziękuję za wyrozumiałość

sobota, 15 stycznia 2011

Tort angielski krok po kroku. część II

Po zadbaniu o część artystyczną należało zabrać się do tego, co najważniejsze- do pieczenia tortu:)

KROK 4. Biszkopty 

Przepisów na biszkopty jest multum. Każdy kto piecze, zna przynajmniej jeden. Ja też zawsze piekłam wg mojego sprawdzonego przepisu. Aż odkryłam (na blogu Dorotus, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna) przepis idealny. 

Zasada jest prosta: na każde jajko przypada 1 łyżka mąki pszennej, 1 łyżka mąki ziemniaczanej i 2 łyżki cukru. Do tego proszek do pieczenia (ilość zależna od wsypanej mąki).

Ja na 30 cm blachę na 1 biszkopt zużyłam 8 jajek, a dalej 16 łyżek cukru, 8 (płaskich) łyżek mąki pszennej, 8 (płaskich) łyżek mąki ziemniaczanej i ok 1/2 płaskiej łyżeczki proszku. 
Z jednego biszkopta wychodzą po przekrojeniu 2 krążki. 

Dlatego upiekłam 2 biszkopty. 

KROK 5. Kremy

Zrobiłam dwa kremy: z białej czekolady i śmietany (na 2 przełożenia) i kokosowy (na jedno przełożenie). 

Krem z białej czekolady:

  • 5 tabliczek białej czekolady
  • 750 ml śmietany kremówki (ja używam Łowicza)
Schłodzoną śmietanę ubijamy BEZ CUKRU. Białą czekoladę topimy w kąpieli wodnej (polecam partiami, lub w dużej misce). 
Przestudzoną czekoladę wlewamy po trochu do śmietany, cały czas mieszając (z obawy przed zważeniem mieszam delikatnie trzepaczką, nie mikserem). 
Wkładamy do lodówki, aż stężeje na tyle, żeby dało się ją nakładać na tort. 

Krem kokosowy:

  • 2 puszki mleka kokosowego
  • 3 budynie śmietankowe (lub mąka ziemniaczana)
  • wiórki kokosowe
  • cukier wg uznania
  • pół kostki miękkiego masła 
Gotujemy mleko kokosowe i robimy z niego gęsty budyń (jak do karpatki). Po przestudzeniu mieszamy z wiórkami i ucieramy masłem. Budyń musi być gęsty. Jak kiedyś zrobiłam za rzadki to musiałam się ratować żelatyną, a to nie to samo. 

Biszkopty nasączamy. Ja wybrałam nasączenie cytrynowe (woda+ sok z cytryny+ cukier + odrobina wódki) dość kwaśne, żeby zrównoważyć słodkie kremy. 
Kolejność: biszkopt- krem z czekolady-biszkopt-krem kokosowy-biszkopt-krem z czekolady-biszkopt- lukier



KROK 6. Ozdabianie

Do pokrycia ciasta użyłam tej samej masy z  lukru, co przy torcie z pingwinami. Teraz udało mi się zrobić ją  jeszcze gęstszą, dzięki czemu mniej spływała. Zabarwiłam ją na zielono. Kiedy zastygła (kilka godzin w chłodnym miejscu lub lodówce) nakleiłam przygotowane wcześniej ozdoby. 

Gotowy tort wyglądał tak:




Tort dzisiaj pojechał do solenizanta (albo jubilata, jak ktoś słusznie zauważył:) ) Mam nadzieję, że się spodoba.

WAŻNA UWAGA- każdy tort, nie tylko ten angielski lepiej przygotować dzień wcześniej. Ma wtedy szansę się "ułożyć", smaki lepiej się przenikają a figurki mają czas stwardnieć.

Tort angielski krok po kroku. część I

Torty angielskie można kochać, lub nie:)
Są tacy, którzy uważają, że dobrej bitej śmietany czy kremu jako dekoracji nic nie zastąpi. Wolą więc torty w tradycyjnym wydaniu, z winogronkiem jako przybranie.
Jest też spora grupa takich, do których najlepiej przemawia estetyka tortów na pierwszy rzut oka- niejadalnych.

I gdzieś pomiędzy (pewnie nie sama) jestem ja.

Nie przepadam za "tradycyjnym" designem tortów z cukierni. Nie kręcą mnie wielkie, śmietanowe stwory z ozdobami z kremu maślanego. Nie moja estetyka- zupełnie

Do tortów z lukrem plastycznym też się musiałam przekonać, ale ja traktuję je raczej jako pole do zabawy. Bo nie da się ukryć, że masa plastyczna daje ogromne możliwości. I niby wiem, że w środku tort jest jadalny (bo sama go robiłam), to jednak trzeba przyznać, że nie jest to do końca naturalne.

Najbardziej lubię jednak proste i efektowne formy i kształty. I w miarę możliwości naturalne. Dlatego moje ulubione torty to te z dekoracjami z czekolady i te robię najchętniej.

Teraz jednak chciałabym opisać moje ostatnie zmierzenia z tortem angielskim. Pozwoliłam też sobie na kilka eksperymentów, co zaowocowało nie tylko tortem, ale i nowymi umiejętnościami.

W skrócie zamówienie wyglądało tak: tort miał być duży (blacha 30 cm średnicy), okrągły, z białą czekoladą i w biedronki.

Na "oko" 30 zm średnicy to nie jest dużo. Ale uwierzcie mi na słowo- wychodzi całkiem sporo, jeśli doda się 3 warstwy kremów i ozdoby. To jest ok 3-4 kg gotowego tortu.

Ale od początku, krok po kroku.

KROK 1. Lukier plastyczny


Korzystałam z przepisu z tej strony


Podane proporcje to:

  • 50 ml gorącej wody
  • 3 łyżeczki glukozy
  • 3 łyżeczki żelatyny 
  • ok. 800 g cukru pudru 
U mnie wyszło:
  • ok 100 ml gorącej wody
  • 3 łyżeczki glukozy 
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • ok 600 g cukru pudru

Różnica w przepisach może wynikać z tego, że tamten przepis zakłada, że 50 ml wody=50 gram wody. A dla mnie nie jest to to samo. I kiedy użyłam 50 ml masa była zdecydowanie za krucha i nie dała się formować.

Po prostu w trakcie robienia dosypywałam cukru i dolewałam wody stopniowo, aż uzyskałam dobrą konsystencję.

WAŻNE!

Składniki zawsze należy dodawać stopniowo. Ja proponuję wyjść od proporcji: 70 ml. gorącej wody (w niej rozpuścić żelatynę i glukozę) zmieszać z 1 szklanką cukru pudru. A potem dosypywać cukier. W brew pozorom taka ilość płynu jest w stanie przyjąć całkiem dużo cukru. Trzeba tylko cierpliwie ugniatać.

Gotowa masa wyglądała tak:


KROK 2. Barwienie lukru


Do barwienia lukru używam barwników spożywczych w żelu.


Barwniki trzeba dokładnie wmieszać w lukier. Kawałkiem wykałaczki nakładam barwnik na lukier i zagniatam aż kolor będzie jednolity. Jeśli kolor nie jest odpowiedni dodaję jeszcze trochę barwnika (za każdym razem trzeba użyć nowej wykałaczki) i znów zagniatam.


KROK 3. Ozdoby z lukru


Mając różnobarwne masy możemy zacząć lepienie ozdób. Ja, zgodnie z zamówieniem przystąpiłam do tworzenia biedronek. Projekt zakładał, że część miała być płaska, a część trójwymiarowa. Wcześniej figurki pingwinów ulepiłam dzień przed robieniem tortu i pomyślałam, że teraz też tak zrobię. I tu ważna rzecz: o ile z figurkami przestrzennymi nie ma problemu, o tyle jeśli planujemy płaskie ozdoby to warto je robić tak, żeby od razu móc je nalepić na tort. Powód jest taki, że lukier plastyczny szybko zasycha i płaskie ozdoby trudno potem przykleić, gdyż odstają nieco od powierzchni tortu. Jako, że dochodzę do wszystkiego metodą prób i błędów na na przyszłość będę już o tym wiedziała.


Ozdoby można robić z lukru barwionego, lub pomalować biały lukier. Ja chciałam wypróbować obie metody i wnioski są takie, że:

  • do większych elementów warto użyć lukrów kolorowych, chyba, że chce się uzyskać cieniowanie, spękania itp.
  • małe elementy (np źrenice oczu) lepiej jest domalować. Ja domalowałam też kropki na mniejszych biedronkach. 



Malując barwnikami trzeba pamiętać, aby rozcieńczyć je odrobiną spirytusu. Przy malowaniu źrenic i kropek malowałam bez rozcieńczania. Jak widać na zdjęciu na kończynkach powstały delikatne pęknięcia. Jeżeli zależy nam na gładkiej powierzchni lepiej zabarwić lukier.

A to są gotowe biedronki



Dalszy opis tworzenia tortu w części II.

środa, 12 stycznia 2011

2 w jednym- sernik i ciasto czekoladowe

Od jakiegoś czasu z lodówki patrzyło na mnie wiaderko twarogu do sernika.

A ja jakoś miałam lenia albo mi się muffinek zachciało, ale na sernik nie miałam nastroju.
Aż do wczoraj.

Z tym, że żeby nie było za prosto, zamarzył mi się sernik nie zwykły na spodzie z ciastek, ale jakiś inny, najlepiej czekoladowy.

Jak zawsze zaczęłam od przejrzenia ukochanych blogów (2 z nich już wcześniej polecałam). I nie zawiodłam się.  Niezwykle spodobał mi się pomysł, żeby połączyć czekoladowe ciasto z masą serową. Przeczytałam przepis, potem przeczytałam jeszcze raz... i jeszcze ze 2 razy, aż w końcu uznałam, że ma szanse się udać i trafić w mój smak.

Dokonałam pewnych zmian w przepisie:

  • Użyłam więcej masy serowej- 0,5 kg twarogu (z wiaderka, do serników), 120 g cukru, 2 żółtka, 40 g mąki
  • Do masy serowej nie dodawałam pomarańczy. Nie wątpię, że tak też jest pysznie, ale miałam ochotę na waniliową wersję sernika, więc dodałam 2 łyżeczki esencji waniliowej.
  • Za to do ciasta czekoladowego dodałam (oprócz gorzkiej czekolady) trochę mlecznej, oraz czekoladę Lindt 70% z pomarańczą (malutką tabliczkę). Nie dodawałam kawy, ani orzechów. 
  • Piekłam dłużej. I tu UWAGA! Jeśli pokusicie się o robienie tego ciasta: ja piekłam je ok 50 minut, w 180 stopniach bez termoobiegu, na środkowej półce przy włączonym grzaniu dolnym i górnym. Efekt był taki, że góra ok, ale spód się nie dopiekł. Musiałam wstawić je jeszcze na 20 min, na najniższą półkę, z włączonym grzaniem dolnym. W sumie dało to 70 min pieczenia, a to za długo. Dlatego następnym razem będę piekła ok pół godziny górę i dół, a potem na 15-20 min przełożę na dolną półkę i włączę grzanie tylko od dołu. 
  • I najważniejsza sprawa- mniej cukru. Masa serowa wyszła ok, ale ciasto czekoladowe jest zdecydowanie za słodkie jak na mój gust. Zazwyczaj wypróbowując nowy przepis od razu zmniejszam od razu ilość cukru. Tym razem tego nie zrobiłam i to był błąd. 
Ciasto po upieczeniu powinno być wilgotne. 
I najgorsze- nie wolno go kroić od razu. Udało mi się wytrwać tylko dlatego, że już było późno...


Albo się przyznam- udało mi się wytrwać i nie wyciągnęłam ciasta z blachy tylko dlatego, że w małej foremce do muffinek zrobiłam sobie mini-serniczki i zjadłam ledwo przestudzone, popijając zimnym mlekiem:) 



niedziela, 9 stycznia 2011

Torty angielskie

Generalnie lubię używać naturalnych składników. Uważam, że warto przestrzegać kliku zasad: powinno być sezonowo (w miarę możliwości), bez polepszaczy smaku (kostki rosołowe, vegety itp.). Wybierając produkty sięgam (znów w miarę możliwości, zwłaszcza finansowych) po te z najkrótszym składem itd... 

Ale jest coś takiego, kiedy udzielam sobie dyspensy i przepraszam się z barwnikami spożywczymi- torty angielskie. 

Na swoje usprawiedliwienie mam to, że cały tort robię z zachowaniem swoich zasad. Ale przybranie- tu do gry wchodzi biały i  kolorowy lukier plastyczny. 

Na razie za mną pierwsze eksperymenty z gotowym lukrem, ale już w tym tygodniu będę robiła własnoręcznie. 

Na początek kupiłam zestaw barwników spożywczych. Lukier plastyczny był gratis:) Wybrałam barwniki w żelu- są bardzo wydajne i nie rozrzedzają lukru. 

Potem przeczytałam jeszcze z milion artykułów, porad i forów i zabrałam się do dzieła:) 

I oczywiście okazało się, że nie jest to takie proste na jakie wyglądało. Okazało się, że lukier plastyczny to jednak nie to samo co modelina. Połączenie lukru i barwnika zajmuje trochę czasu, zwłaszcza, jeżeli chce się uzyskać jednolity kolor. Małe elementy wcale nie kleją nie chcą się formować, za to przyklejają się do palców. 

Pierwszy tort wyglądał tak:



Po wyschnięciu figurki trochę popękały. Dlatego, przy następnym torcie zastosowałam bardzo dobrą (jak się okazało) radę znalezioną na którejś stronie internetowej. Dodałam do masy trochę oleju. Zadziałało. 
No i lepienie figurek poszło już znacznie sprawniej- praktyka czyni mistrza:) 

Tort nr 2 został przygotowany z okazji wigilijnego spotkania u znajomych. Stąd świąteczna tematyka.



Śniegowa pokrywa zrobiona jest z lukrowej masy. Przepis na nią pochodzi z kolejnego wspaniałego bloga Kwestia Smaku. To jest dokładny link. W przepisie masa nazwana jest "śnieżną czapą bezową". Od siebie dodam tylko, że białka muszą być na prawdę ubite na sztywno, bo inaczej masa będzie bardzo spływała. 

Figurki pingwinów ulepiłam z lukru kolorowego, choinkę pomalowałam ręcznie barwnikiem rozpuszczonym w odrobinie spirytusu. 







Pod całą tą masą cukru ukryty był całkiem dobry tort. Osobiście myślałam, że masa cukrowa będzie tylko do ozdoby, ale zniknęła razem z tortem, więc amatorów słodkich smaków jest więcej niż przypuszczałam. 

Biszkopty  przełożone były masą czekoladową i bitą śmietaną, oraz nasączone kawą. 

Pingwinów po imprezie nigdy więcej nie widziałam. Myślę, że ciągle dobrze się bawią.








piątek, 7 stycznia 2011

Przekładaniec- czyli ciasto idealne:)

To ciasto kryje się pod wieloma nazwami, w zależności od tego jakie warstwy się w nim znajdą. Mamy więc ciasto Snickers, 3-bit, rafaello i pewnie jeszcze kilka innych. 

Moja ulubiona wersja nie ma chyba specjalnej nazwy- dlatego nazywam go po prostu przekładańcem. 



Może na początek- dlaczego uwielbiam to ciasto:

  • Smak- mieszanka słonych krakersów, herbatników, 2 kremów- słodkiego i bardzo słodkiego, dżemu i bitej śmietany jest idealna. Smaki się świetnie równoważą i przenikają. Tego trzeba spróbować. 
  • Przygotowanie- bez pieczenia, a jednak przygotowanie zajmuje trochę czasu. A ja lubię spędzać czas w kuchni. Oczywiście można je (znaczy przygotowania) trochę przyspieszyć korzystając z gotowego kremu, kajmaku z puszki itp. Ale ja wolę rozwiązania tradycyjne.
  • Najlepsze jest następnego dnia, a nawet jeszcze następnego. Fakt, że nieczęsto daje się je aż tak długo przetrzymać. 
  • Świetnie wygląda, dobrze się kroi 
  • Czy wspominałam już, że smakuje bosko?  





Podaję kolejność warstw:
1. Herbatniki 
2. Krem jak do karpatki (ja robię z budyniu i masła)
3. Herbatniki
4. Kajmak (ja gotuję mleko skondensowane, 2 puszki, pod przykryciem 2-3 godziny, ale można też kupić w puszcze gotową masę kajmakową)
5. Krakersy
6. Kwaśny dżem
7. Bita śmietana
8. Do przybrania- prażone migdały/wiórki kokosowe/czekolada itp




Po ułożeniu wszystkich warstw ciasto należy odstawić do lodówki. I tu niestety lepiej się do tego stosować bo w przeciwnym razie ciężko je będzie pokroić i nie będzie smakowało jak powinno:) 

Na prawdę polecam wypróbować. 



środa, 5 stycznia 2011

Sernik nowojorski

Lubię serniki. Zaczynając od tych tradycyjnych, kruszących się i sycących, po te lekkie i piankowe. Sernik nowojorski umieściłabym gdzieś pośrodku.

Jest bardzo kremowy i delikatny. I świetnie smakuje z polewą z kwaśnej śmietany.


Jeżeli chodzi o przepis. Szukałam dość długo, gdyż przepisów jest sporo i trochę się od siebie różnią. W końcu zdecydowałam się na przepis z bloga dorotus Moje Wypieki (jeden z moich ulubionych blogów, źródło inspiracji i kopalnia przepisów).

Większość przepisów zakłada, że najlepiej jest użyć serków Philadelphia, jednak moim zdaniem z powodzeniem można zastąpić ja naszym serkiem kremowym. Ja użyłam "Twój Smak" Piątnicy. Dla mnie jest on podobny w konsystencji, oraz ma lekko słony smak, który wpływa na smak sernika. 

Polewę z kwaśnej śmietany ozdobiłam sokiem malinowym. 

Zrobiłam też mini-serniczki i przyznam się od razu- nie czkałam przepisowych 12 godzin. Nie czekałam nawet   godziny:) 





Sernik "właściwy" przetrwał noc i trafił w dobre ręce. 


Chyba niedługo upiekę go znowu:)




wtorek, 4 stycznia 2011

Pralinki kawowe

Promocje noworoczne dotarły wszędzie. Nie ominęły też świątyni pokus- DUKI. Zajrzałam tylko na chwilkę i oczywiście nie mogłam wyjść z pustymi rękami. Zwłaszcza, że wystawiono kosz pełen przecenionych form silikonowych.

Tu kilka słów wyjaśnienia- kocham silikonowe formy. Mikołaj o tym dobrze wie, więc w tym roku nieco mnie zaopatrzył, ale to nie oznacza, że polowanie nie trwa dalej.

I tak upolowałam śliczną formę do czekoladek- małe serduszka.


Po południu nadszedł czas na wypróbowanie zakupu.

Na początek rozpuściłam czekoladę w kąpieli wodnej. Ja używam specjalnej czekolady do wypieków  i pralin (w tym wypadku mlecznej), ale spokojnie może być zwykła w tabliczce, byle dobrej firmy (o rodzajach czekolad będzie później, tak jak obiecałam).

Kąpiel wodna jest najlepszą metodą rozpuszczania czekolady. Należy tylko pamiętać, by miska nie dotykała lustra wody. Ja podjęłam też pierwszą próbę temperowania czekolady. Na razie "na wyczucie" bo nie nabyłam jeszcze termometru. Temperowanie to proces, który ma sprawić, że czekolada będzie błyszcząca i łamiąca. Obiecuję, że jak nabędę termometr przeprowadzę eksperymenty i wyniki dokładnie opiszę.

Do tej pory robiłam pralinki bez temperowania i też wychodziły, więc da się.



Kiedy czekolada się rozpuści należy nią wysmarować (dość grubo) wnętrze foremki. Ja używam do tego pędzelka i aby skorupka była mocniejsza nakładam dwie (czasami trzy) warstwy (smaruję wnętrze-czekam aż zastygnie-smaruję ponownie).

Potem nadchodzi czas wyboru nadzienia. Mnie akurat naszła ochota na czekoladki kawowe.
Ganasz do pralin daje ogromne pole do popisu. Podstawowy skład to śmietanka (36%) i czekolada (biała lub ciemna). Reszta zależy od inwencji, ochoty i dostępnych dodatków:)

Moje dzisiejsze nadzienie to:

  • lekko ubita śmietanka 36%
  • czekolada mleczna
  • likier kawowy
  • kawa (łyżeczka kawy rozpuszczona w 2 łyżkach wody)
Do lekko ubitej śmietany wlewam rozpuszczoną, lekko przestudzoną czekoladę (musi być jeszcze płynna) i szybko mieszamy. Do masy dolewamy likier kawowy i kawę rozpuszczalną. 
Tu pewnie pojawi się trudne pytanie o proporcje. I pewnie nikogo nie zadowoli odpowiedź "na oko" :)
Tak na prawdę zależy jaką konsystencję nadzienia chcemy uzyskać. Proponuję zacząć od proporcji 1:1 śmietany i czekolady i w razie potrzeby dodawać jednego albo drugiego. 
Pamiętajmy, że:
  • likier i kawa (oraz inne płynne dodatki) rozrzedzą nam masę
  • masa musi postać trochę czasu w lodówce, gdzie jeszcze stężeje.

Kiedy mamy już gotowe skorupki (oczywiście zostawiamy je w formie) nadchodzi czas na wypełnienie czekoladek nadzieniem. Jeśli ktoś dysponuje rękawem cukierniczym- super. Jeśli nie- można go zrobić z papieru, albo, tak jak ja, z torebki foliowej.



Wypełnione czekoladki wstawiamy na chwilę do lodówki, żeby nadzienie jeszcze trochę stężało. Potem pozostaje nam zamknąć pralinki pozostałą roztopioną czekoladą (znów można zrobić dwie warstwy). 

I znowu czekamy jakiś czas (ja zazwyczaj niedługi, bo jestem okropnie niecierpliwa). I przystępujemy do wyciskania. I za to kocham silikonowe foremki- pstryk i gotowe:)


Jeszcze kilka zostało... pewnie nie na długo.